poniedziałek, 8 października 2018

Szlak Orlich Gniazd - Częstochowa - Podzamcze - sierpień 2018

Szlak Orlich Gniazd chodził mi po głowie od dawna i w końcu się udało, tym razem idę nie sam, ale znowu z Michałem. Jak zwykle dopasowanie terminów łatwe nie było, ale się udało i wyruszyliśmy.



Mając na uwadze wagę plecaka podczas przejścia Centralnego Szlaku Roztocza, tym razem postanowiłem wdrożyć tyle UL (ultralight), ile mi się uda i waga plecaka z 1.5l wody wyniosła około 10 kg. Jeśli kogoś interesuje, to tutaj znajdzie rozpiskę całego wyposażenia z dokładną wagą.


Szlak zaczynamy na rynku w Częstochowie, gdzie dostajemy się z miejsca pozostawienia samochodu (Marcin dzięki!:)) Zdjęcie przy kropce i możemy ruszać.



Szlak na początku nie zachwyca, można powiedzieć, że do Olsztyna jest niezbyt, choć nagromadzenie jabłoni i grusz trochę to wynagradza :) Generalnie klimat Jury zaczynamy czuć przy pierwszej jaskini i pierwszych skałkach.




Szlak jest w miarę dobrze oznaczony i poza jednym zawirowaniem idziemy jak po sznurku, a na dokładkę Michał jest fanem nawigacji, co cieszy mnie szczególnie, bo już się nie muszę błąkać i co chwilę sprawdzać, gdzie jestem i czy dobrze idę :)


Również pogoda dopisuje, a straszyli, że i zimno i pada jak zwykle. Także jest super, po drodze można się nawet radlerka napić :)



Pierwszy zamek w Olsztynie robi wrażenie i nawet warto zapłacić za bilet :)


Widok z zamku na okolicę.



Spędzamy tam trochę czasu, ale trzeba lecieć dalej, jeszcze postój na rynku z konsumpcją kanapek i pędzimy dalej.


W miłym towarzystwie szybko mija czas, więc nawet się nie obejrzeliśmy a tu już było trzeba szukać jakiegoś noclegu. I choć obaj mieliśmy sprzęt noclegowy to zaczęliśmy googlowac za agroturystyką. Niestety ciepły prysznic, łazienka i łóżko wygrało :)

W tzw. międzyczasie zapowiadany deszcz jednak nas dopadł, ale na szczęście nie trwał długo.



Koło 20 docieramy do miejscowości Zrębice, jedyny sklep oblężony, bo postój ma również pielgrzymka z Krakowa. W przeciwieństwie do towarzystwa pielgrzymiego kupujemy piwo i nawet 200 ml czegoś mocniejszego :) Dystans 31.13 zasługuje na uczczenie.



A zanim trafiliśmy do sklepu to jeszcze jak trafiliśmy na nocleg: pani na rowerze nas zaczepiła, czy mamy gdzie spać, no i po chwili już mieliśmy. I to się nazywa marketing.

A na kolację kuskus z suszonymi warzywami i kapką oleju - jak ultralight to ultralight. Mi smakowało :)

Dzień drugi.

“Co się k...a dzieje?” to była pierwsza myśl kolejnego dnia, gdy o 6.40 usłyszałem dziki ryk pod oknami. Po chwili się ocknąłem i zrozumiałem, że to pielgrzymka maszeruje przez wieś i ryczy podziękowania dla gospodarzy. Pierdzieleni łazili w te i z powrotem śpiewając w kółko jedną zwrotkę :) Nie powiem, trochę ich z Michałem pobłogasławiliśmy, bo ja wszystko rozumiem, ale w sobotę o takiej barbarzyńskiej porze? Co z większością populacji męskiej tej wioski, która leżała skacowana po piątku? Szkoda ich…

Na śniadaniu trafiamy na małżeństwo z dzieckiem i chyba coś nie do końca było różowo, bo nawet nasze żarty nie zdołały rozluźnić atmosfery :)
Grunt, że owsianka smakowała, a plecak robił się coraz lżejszy. Jeszcze poranne ablucje (błogosławiona łazienka, nie wyobrażam sobie pobudki w krzakach :) ) i ruszamy w drogę.


Las po wczorajszym deszczu pachnie obłędnie, szparko maszerujemy, kilometry szybko uciekają.
Zatrzymujemy się na kawę i kabanosy z tortillą w miejscu, gdzie uczył się Jan Kiepura, urokliwy staw z kaczkami stanowi dodatkową atrakcję.
Kabanosy zawinięte w placki tortilli to patent w stylu UL, są naprawdę lekkie a spełniają swoją rolę. Polecam!


Po drodze jak to na Jurze, jaskinie



 podejścia


skały



Zamku żadnego, dopiero na koniec dnia dotrzemy do Mirowa, gdzie będziemy nocowali po raz kolejny w agroturystyce (wiem, jesteśmy słabi, powinniśmy w krzakach, ale chęć komfortu znowu zwyciężyła).

Szlak niezbyt oblężony, ale kilka osób spotkaliśmy, szczególnie jedna wbiła nam się w pamięć: dziewczyna z plecakiem i namiotem, wózkiem i dwulatkiem! Szok, szczękę zbieraliśmy z ziemi kilkanaście minut. Ona tak szła z Krakowa! Szacun to mało powiedziane!



Pogoda dopisywała, widoki przednie, nawet piwo pod sklepem udało się zrobić. Czegóż chcieć więcej? :)



Pod wieczór docieramy do Mirowa, gdzie znajdujemy ostatnie 2 miejsca w niezbyt drogiej agroturystyce. 32 kilometry za nami, to był długi dzień.



Wieczorem po raz pierwszy spróbowałem liofilizatu, jakiś ryż z mięsem i wiecie co? Może miałem pecha i nie trafiłem, ale to było ohydne! Słone i paskudne, oj prędko się do takiego żarcie nie przekonam. Już wolę ten mój kuskus :)

Trzeci dzień z piękną pogodą zaczynamy znowu wcześnie. Parę minut po 8 już jesteśmy w trasie, po owsiance i ablucjach (niech żyje ciepła woda!)
Na początek ruiny zamku w Mirowie (zamknięty, bo remont)



malownicza trasa


zejścia i wejścia i po kilku kilometrach jesteśmy w Bobolicach.



Ten zamek już odremontowany, wygląda nieźle, jak się okazuje panem na włościach jest były senator Jarosław Lasecki, Mirów to też on remontuje.



Zwiedzania Bobolic nie będzie, bo otwierają dopiero za godzinę, więc tylko oglądamy z kilku stron i lecimy dalej. Z tym lecimy to trochę przesadziłem, bo mamy jakieś pierepały ze szlakiem, coś tu koleżka z Bobolic pogrodził, znaki szlakowe z mapą się nie zgadzają, więc po kilkunastominutowym błądzeniu w końcu idziemy na ragę przez włości senatorskie. Na szczęście ludzki pan i psami nie poszczuł :)


Piękny dzień, kilometry umykają, na miłych rozmowach szybko płynie czas.


Po przejściu nad CMK (Centralna Magistrala Kolejowa) zagłębiamy się w las, przed nami Góra Zborów.


Po drodze mijamy sporo jaskiń, grotołazi to tutaj muszą mieć raj. Pogoda cały czas dopisuje, szlak suchy, czysta przyjemność po nim kroczyć. W deszczu na skałach trzeba by było uważać, bo ślisko.



Po zejściu z Góry pora coś przekąsić, uzupełnić kofeinę, kartusz z palnikiem to dobra rzecz :) Plecaki coraz lżejsze, kabanosy z tortillą rules!

Pokrzepieni ruszamy dalej



kolejna atrakcja, oprócz oczywiście lasu pełnego zapachów, to ośrodek w Morsku i zamek Bąkowiec. Rzucamy okiem i pędzimy dalej, dzisiaj kończymy, musimy znaleźć się bliżej cywilizacji, żeby dostać się do Częstochowy. Z mapy wynika, że nastąpi to w Podzamczu, skąd musimy dostać się do Zawiercia, następnie pociąg do Częstochowy, potem samochód i do Piotrkowa, gdzie się rozdzielamy i każdy jedzie do siebie.

Warto również wspomnieć Żerkowice, ulicę Okiennik 48 i  posiadłość pewnego króla bodajże części górniczych, nie powiem, robi wrażenie :)

A plan został zrealizowany w 100%, choć nie bez pewnych komplikacji, bo z Podzamcza nie było transportu i jeszcze z buta musieliśmy gibać do Ogrodzieńca, gdzie złapaliśmy busa do Zawiercia. W Częstochowie jeszcze ponad 2 km ze stacji i dzień kończymy z 37 km z hakiem, 35 po szlaku a reszta już w mieście. Not bad :)



Dziwnych pasażerów z Blablacara i zwiedzanie peryferiów Piotrkowa Trybunalskiego przez wypadek na trasie pomińmy milczeniem :) Grunt, że ja o 23.30, Michał troszkę później, zameldowaliśmy się w domu cali i zdrowi.

Ponad połowa Szlaku Orlich Gniazd za nami, kolejne 100 km na liczniku można odhaczyć. Szlak ciekawy i urokliwy, zamki robią wrażenie, skały aż zachęcają, żeby wrócić do wspinaczki. Jeśli ktoś nie ma ciśnienia na biwakowanie w lesie to nie ma sensu taszczyć sprzętu, zawsze się znajdzie jakaś agroturystyka w akceptowalnej cenie (35 - 40 zł) do przekimania.

Także polecam, a my już szukamy wolnych terminów, żeby przejść Szlak Orlich Gniazd do końca. Naprawdę warto! We`ll be back! :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz