poniedziałek, 9 lipca 2018

Rowerem przez Mazowsze 23.06.2018

Mikrowyprawa, tym razem rowerowa. Od dawna chodził mi ten pomysł po głowie - pojechać rowerem do miasteczka z którego pochodzę, czyli do Pionek. Okazja zdarzyła się w sobotę 23.06., 40 - te urodziny kolegi. Samochodem jest 100 kilometrów, ja nie chciałem jechać drogą, którą zwykle jeżdżę, czyli drogą nr 79, więc wymyśliłem trasę przy Wiśle, przynajmniej do Góry Kalwarii, bo ją znałem (kiedyś przeszedłem na piechotę) a resztę drogi miałem improwizować :)



Jak na złość pogoda się popsuła i zamiast pięknego lata, które w tym roku mamy od kwietnia, miał być deszcz, toteż cała wyprawa stała pod znakiem zapytania do samego końca. Na szczęście miało padać dopiero od południa i to w okolicach Kozienic, więc już na końcówce, dlatego postanowiłem ruszyć koło 4, żeby zdążyć przed opadami. Jak zwykle jednak po wstaniu marudziłem, także ruszyłem o 4.57. Och, jak było ciężko wstać po 2h snu, ciężko… :) Nic to, kobyłka u płota, więc parę minut po piątej już zasuwałem po Wilanowie w stronę Kępy Zawadowskiej, gdzie zaczynała się trasa wzdłuż Wisły.




Dosyć rześko z rana, więc jeszcze na Ursynowie czapka na łeb. Po dotarciu nad Wisłę mamy do samej Góry Kalwarii piękną asfaltową trasę z tylko jednym ale: budowniczowie przeprawy przez Wisłę zagrodzili przęsłami fragment trasy i trzeba było rower przeciskać pod ogrodzeniem. Wot, fachowcy…


Można jechać wałem, wtedy widać Wisłę, w promieniach słońca tak wcześnie z rana musi być to fajny widok, niestety było sporo chmur :)  Do Góry bezproblemowo docieram, GPSa muszę tylko raz wyjąć, bo jak zwykle coś pokręciłem z trasą:)


W Górze Kalwarii szlak prowadzi nas niedawno stworzonym tarasem widokowym (piękny widok na Dolinę Wisły) i potem w dół po kocich łbach aż do rozkopanej i zatłoczonej 50-tki, której kilkadziesiąt metrów bez żadnego pobocza pokonałem z duszą na ramieniu. Po zjeździe z drogi polnymi drogami znowu można jechać wzdłuż Wisły.


Po drodze sady pełne wiśni, a potem czereśni :) Trochę mi się tam zeszło, a że wcześniej przez piachy, trawę po pas i tym podobne to musiałem odreagować skubiąc co nieco.

Po czereśniowym raju wbijam na 79 i znowu z duszą na ramieniu, bo wąska cholera i bez żadnego pobocza, przekraczam Pilicę.


Następnie krótki popas w Mniszewie przy czołgu i dalej w drogę, znowu główną drogą i znowu modląc się, żeby nikt mnie nie zaczepił.


Jadąc z górki 45 km/h czułem się jak Han Solo w Sokole Millenium wchodzący w nadprzestrzeń, jednak brak kasku i wąska droga trochę mnie stresowały - dzieci, nie róbcie tego w domu! Kask powinien być zawsze na głowie, bo wystarczyłby wtedy jeden baran i razem z moim Sokołem Millenium melduję się u Św. Piotra. Obiecuję, następnym razem podobne eskapady tylko w kasku!

Na szczęście w Magnuszewie zaczyna się droga z szerokim poboczem i już jest luzik, kilometry gładko umykają, jak widać mój rower słabo się nadaje na szutry i piachy, za to asfalt łyka jak młody pelikan.

Pary starcza mi do Ryczywołu, po 75 km coraz wolniej już jadę, w pewnym momencie 6 km/h pojawia się na liczniku. Wiatr wiejący w twarz na pewno nie pomaga, jednak prawda jest brutalniejsza - nie mam już siły. Kofeina i cukier, tylko to mnie uratuje! Mam w plecaku kawę i kartusz, jednak szkoda mi czasu, więc pączek i energetyk ze sklepu musi wystarczyć.

nawet rower już jest zmęczony :)

Pokrzepiony i z nowymi siłami zbaczam z głównej drogi i bazując na Googlowej mapie znowu jadę koło Wisły. Już blisko, widać Elektrownię Kozienice, więc odliczam każdy kilometr, bo między Bogiem a prawdą, mam już tego cholernego roweru dosyć! Daleko jeszcze???


No i mnie Google wysterował… Pocałowałem klamkę, a właściwie szlaban przy elektrowni bo niestety te proste 2,5 km wiedzie przez jej teren, także wracamy z powrotem na 79, a w tzw. międzyczasie zaczyna padać obiecany deszcz. Milusio jednym słowem. Na szczęście największą zlewę przesiedziałem pod daszkiem, chyba biura przepustek, potem gdy już deszczyk lekko zelżał, było mi w sumie już wszystko jedno, chciałem się tylko stamtąd wydostać , więc kurtka na grzbiet, kaptur na łeb i jedziemy.
I co zrobiłem po powrocie na asfalt? Ano znowu zaufałem Googlowi i skręciłem z 79 na leśną drogę przez Puszczę Kozienicką. Och, przeklinałem tę decyzję dłuugo. Choć gdyby nie ten skręt to nie przejechałbym całej Puszczy przez szutry, kamienie i piach. I nie miałbym czego wspominać :)


Ach, bo nie wspomniałem o jednym - żadnych zapasowych dętek, łatek itp. rzeczy oraz kluczy nie miałem i nie mam. Gdybym złapał gumę to ostatnie 25 km musiałbym nieść rower na grzbiecie.

Na szczęście nic takiego nie miało miejsca i po 15 dojechałem na miejsce. :) ufff, 107, 6 km za mną i mocna decyzja - Nigdy więcej! :)


Impreza była w dechę a do Warszawy na drugi dzień wróciłem pociągiem. Fajna mikrowyprawa, prawda? :)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz